czwartek, 30 lipca 2015

[film] Wolny strzelec - reż. Dan Gilroy



Lou Bloom (Jake Gyllenhaal) to młody mężczyzna sfrustrowany brakiem pracy.  Pewnej nocy, wracając do domu natrafia na kamerzystów filmujących wypadek samochodowy. Jak udaje mu się dowiedzieć są to freelancerzy, którzy za pomocą policyjnego radia namierzają „sensacyjne” wydarzenia, filmują je, a materiał sprzedają lokalnym telewizjom. Lou dostrzega w tej „pracy” szansę dla siebie, kupuje kamerę i rusza na swoje pierwsze, nocne polowanie. Swoim materiałem dzieli się z Niną Rominą (Rene Russo), szefową wiadomości jednej ze stacji. Kobieta będąc na życiowym zakręcie upatruje we współpracy z Bloomem swojej szansy do utrzymania posady.
Lou sukcesywnie rozwija swoją działalność. Zatrudnia nawet współpracownika – Rick’a (Riz Ahmed), którego próbuje zmanipulować i przyuczyć do spełniania jego poleceń. Wkrótce praca staje się dla głównego bohatera obsesją, która pozbawia mężczyznę wszelkich zasad.
Bloom na pierwszy rzut oka jest typem samotnika, który dopuszcza się drobnych kradzieży, by jakoś wyrwać się z marginesu społecznego. Jednak kiedy przyjrzymy się bliżej dostrzeżemy zachowania świadczące o psychopatii. Co zaskakujące, bohater, choć  antypatyczny hipnotyzuje sprawiając, że widz nie jest w stanie oderwać od niego oczu. Wygląd zewnętrzny Lou idealnie współgra z jego moralnym zepsuciem. Przetłuszczone włosy, podkrążone oczy i anemiczna cera sprawiają, że mężczyzna wygląda upiornie. Obserwując go odnosiłam wrażenie, że jest niczym dzika bestia, która czyha na swą ofiarę, by rozszarpać ją na kawałki. Magnetyzm głównego bohatera sprawia, że pomimo rosnącej do niego odrazy podążamy jego śladem odkrywając niebezpieczne zakamarki Los Angeles.
Jake Gyllenhaal, w moim odczuciu skradł cały film. Absorbuje całą uwagę widza, sprowadzając pozostałych bohaterów na drugi plan. Zatrważający i prawdziwy, sprawił, że historia na długo została w mojej pamięci.  
Reżyser – Dan Gilroy z wyczuciem buduje napięcie i manewruje tempem akcji sprawiając, że widz z niecierpliwością i pewnym niepokojem oczekuje kolejnych wydarzeń. Warstwa muzyczna skomponowana przez James’a Newton’a Howard’a ( stworzył ścieżki muzyczne m.in. do „Czarownicy” czy  Wody dla słoni”) uwypukla szaleństwo bohatera oraz podkreśla drastyczność jego działań.
„Wolny strzelec” to film, który nie tylko intensywnie konfrontuje odbiorcę z osobowością dyssocjalną, ale przede wszystkim demonstruje bezwzględność mediów. Społeczeństwo, któremu coraz mniej zależy na prywatności oczekuje od telewizji relacji rodem z programów typu reality show. Media, chcąc sprostać tym oczekiwaniom nie przebiera w środkach. I tak spirala się nakręca.


Wolny strzelec (Nightcrawler)


Czas: 1 godz. 57 min.
Reż. Dan Gilroy
Scenariusz: Dan Gilroy
Główna obsada: J. Gyllenhaal, R. Russo, R. Ahmed, B. Paxton, A. Cusack, E. Lange

poniedziałek, 27 lipca 2015

Powrót i zapowiedź

Wróciłam do domu z naładowanymi akumulatorami i pełna optymizmu ;) Wkrótce nowe teksty. Tymczasem chciałam zwrócić uwagę na pewną książkę, która mnie bardzo intryguje.


 




Zainteresowani mogą zapoznać się z fragmentem książki ;)



20 STYCZEŃ
Do tego pióra jeszcze będę musiał się przyzwyczaić. Ale wygląda pięknie, całe metalowe, dlatego też pomyślałem (co to za pomysł, by kupić mi dziennik, pomyślałem, kiedy Edita podarowała mi takie ładne pióro, a Zdeno ten dziennik), że to wszystko wymyśliła ona, namówiła go, żeby mogła se czytać po kryjomu, co tu napiszę. Po niej można by się tego spodziewać, kobiety są ciekawskie. Ale przysięgała, że nie, że Zdenko najpierw przyszedł z dziennikiem, a ona dopiero potem wymyśliła, że jeszcze pasowałoby pióro. Być może tak było naprawdę, bo ten dziennik da się zamykać, a to by jej nie odpowiadało, zamek nie jest wiele wart, ale gdyby go wyłamała, to od razu bym zauważył. Więc dobrze. Zdeno też tak mówił, a on, myślę, by mnie nie okłamywał. Kiedy jeszcze był mały, to nie powiem, był zapatrzony w mamusię jak w obrazek, ale już zaczyna zauważać, że w pewnych sprawach faceci muszą trzymać się razem.
            Zatem dostałem to na czterdziestkę, dziennik i pióro (bo ja mam tylko takie tanie kulkowe, na tych parę podpisów w zupełności wystarczyło), a od Edity jeszcze koszulę, ale te dostaję też pod choinkę. Albo piżamę. Mówiła, że nie trzeba jej prasować, tak sobie dziewczyna niepostrzeżenie ułatwia robotę. Ma rację, choć dla mnie to bez znaczenia. Koszula jak koszula. Nie myślałem, że czterdziestka to coś ekstra, tylko może trochę bardziej okrągła, ale taki prezent, dziennik od chłopaka? Musiałem się nad tym zastanowić. Jak mu to przyszło do głowy. Czemu. Mnie by w życiu nie wpadło na myśl, żeby dać coś takiego ojcu. Krawcowi? Co by tam w tym dzienniku zapisywał? Wymiary klientów, ile centymetrów w pasie i jaka długość spodni? Do tego miał taki zeszycik, zwykły, za parę halerzy, w szufladzie maszyny do szycia. Dzienniki piszą znani ludzie, politycy, aktorzy, pisarze i tym podobni, bo ci przeżyli różne wydarzenia, brali w nich udział. To interesuje opinię publiczną, dlatego też publikują je później lub dopiero po śmierci. Tak się nad tym zastanawiałem: jak to Zdeno myślał? Jeśli to rzeczywiście był jego pomysł, co chciał mi przez to powiedzieć? Nie wiadomo, co chłopakowi chodzi po głowie. Żeby mnie uważał za takiego wybitnego człowieka, tego nie zauważyłem, teraz jest w takim wieku, że ciągle pyskuje, ale może ja też nie byłem lepszy, tylko nie mówiłem tego na głos. Wtedy jeszcze obowiązywało „czcij ojca swego i matkę swoją”, takie przykazanie, a jeśli nie czciłeś, w kuchni obok zlewozmywaka wisiał pasek, na którym ojciec ostrzył brzytwę.
            Czcić, to jest takie niejasne, bo co właściwie to ma znaczyć, że czcisz? Że pięknie się przywitasz, poprosisz i podziękujesz, a kiedy ci coś każą, to nie odburkniesz i posłuchasz? Może. Jeśli tak, potem czciłem ojca bardziej niż mamę, choćby z powodu tego paska. Z mamą dało się negocjować, żebrać i błagać, aa-a-le-ee mamo, mamusiu, aż pozwoliła, u nas przecież też tak teraz jest. Ojca czciłem, to fakt, ale czy go szanowałem? Bo o to chodzi, według mnie, także teraz, z tym dziennikiem. Czy Zdeno mnie szanuje? Czy chce mi zasugerować, że chciałby mnie szanować tak jak tych, co piszą dzienniki? Powinienem z nim porozmawiać, ostatnio tylko się mijamy, wcześniej przynajmniej w niedzielę graliśmy razem w piłkę na Železnej Studience, piekliśmy kiełbaski, ale wycieczki już go nie interesują. Tylko koledzy i koledzy. A za chwilę też dziewczyny, dziś to idzie szybciej, nawet się człowiek nie spostrzeże. Będzie trzeba z nim faktycznie porozmawiać.
            Rzeczywiście, kiedy tak się zastanowię, czy szanowałem ojca? Krawiec to nie jest popularny, sławny zawód, przynajmniej nie u nas, nie na tyle, żeby się o nich pisało w gazetach, ale według mnie każdy, kto jest majstrem swojego rzemiosła, nieważne jakiego, zasługuje na szacunek. Tylko tego smarkacz nie rozumie, a ojciec i tak tą główną robotę odwalał we Vzorodevie, przy niej go nie widziałem. Podobno był bardzo dobrym krojczym, tak mówiła mama, ale gdy to mówiła, ojca już nie było na świecie. Więc już było za późno. Wieczorami w domu, tylko tak na lewo, jak to mówił, łatał, wydłużał i skracał spodnie, rękawy w marynarkach i płaszczach, bo wszywał kliny z tyłu. Takie rzeczy. Jeszcze na emeryturze, póki miał siłę. Pamiętam, że kiedy byłem mały, lubiłem słuchać, jak rozmawiał z klientami, dowcipkował se z nimi, za to z nami w domu już nie. Dziś tego słowa, znaczy się „dowcipkować”, człowiek nie usłyszy, i właściwie już nawet się nie dowcipkuje, przeważnie złośliwie się czepia. Dowcipkowanie to było wtedy, gdy się żartowało, droczyło, ale w dobrej wierze. Ludzie kiedyś tak sobie nie zazdrościli, nie było czego, po wojnie wszyscy byliśmy biedni. Ale w pewnym czasie – kiedy z zagranicy zaczęło się wozić teksasy, tak je wtedy nazywaliśmy, żadne tam dżinsy, i nie dało się ich wtedy u nas dostać, nawet w Tuzeksie ich jeszcze nie mieli – wszyscy kumple chodzili za mną, żeby mój ojciec im je uszył. Wtedy byłem z ojca, no, nie że od razu dumny… Ale zauważyłem, że i krawiec może być ważny, a dzięki niemu też zyskałem wśród chłopaków na znaczeniu. Te teksasy nie były z dżinsu, tego nie dało się załatwić, ojciec szył je z popeliny, a po bokach i na kieszeniach przeszywał żółtą nitką, żeby były podobne, to wszystko. Nie wytrzymywały długo, ale chwilę można było w nich poszpanować.
            Obawiałem się, co tu będę pisał, i proszę. W szkole też byłem dobry z wypracowań, najmniej miałem czwórkę lub trzy z plusem, ale to przez gramatykę, kiedy narobiłem jakichś błędów. Nawet nie ortograficznych, tylko typu przecinki, zły przypadek, takie tam. Na okładce jest napisane: „dziennik”, ale żeby pisać w nim tyle co dzień, nie będę miał czasu. Tylko kiedy coś się wydarzy lub przyjdą mi do głowy ciekawe myśli. Zdarza się to, a potem o nich zapominam. Szkoda.



Ostatnie wspomnienie z wakacji.



 


Do napisania :)

czwartek, 16 lipca 2015

Paul Thigpen "Ostatnie słowa świętych i grzeszników"



Śmierć dla człowieka pozostaje                tajemnicą. Niewiele o niej wiemy, poza tym, że każdy z nas wcześniej czy później spotka ją na swej drodze. To co nieznane  zazwyczaj budzi lęk, zatem wielu ludzi po prostu się jej boi. Amerykański pisarz – Paul Thigpen za pośrednictwem książki „Ostatnie słowa świętych i grzeszników” stara się oswoić czytelnika ze śmiercią, odsłonić jej różne oblicza. A słowa wypowiedziane przez osoby duchowne, władców, artystów czy też łotrów mają pomóc w obłaskawieniu strachu przed odejściem.
Podobnych publikacji, jak wspomina sam autor jest już kilka, zatem co wyróżnia jego publikację? Otóż Thigpen pogrupował poszczególne wypowiedzi oraz dołączył do nich komentarze, które często poprzedzone są słowami zaczerpniętymi z Biblii. „Ostatnie słowa” zostały uszeregowane w oparciu o słowa – klucze. I tak pierwsza część odnosi się do nauki płynącej z ostatnich słów, kolejne części traktują m.in. o przebaczeniu, pokorze, przeznaczeniu czy zgodzie. Każdy z dziewiętnastu rozdziałów staje się prologiem do głębszej refleksji oraz dyskusji.
Mimo sporej dawki emocji oraz przesłania wymagającego od czytelnika wrażliwości, wnikliwości i skupienia książkę czyta się lekko. Nie zabraknie także humoru. Przyznam, że niektóre wypowiedzi budzą mieszane uczucia, inne zadziwiają i niepokoją zmuszając tym samym czytelnika do odkrywania ich sensu. A czyje słowa odnajdziemy w książce? Fryderyka Chopina, Jana Pawła II, Jana Chrzciciela, Napoleona Bonaparte, Woltera, Adolfa Hitlera czy J.F. Kenedy’ego.
Warto pochylić się nad publikacją nie tylko po to, by poznać sylwetki wielu fascynujących i inspirujących osób, ale przede wszystkim po to, by śmierć choć trochę mniej obca.



 
Książki miałam przyjemność przeczytać dzięki uprzejmości Wydawnictwa Jedność







P. Thigpen - Ostatnie słowa świętych i grzeszników
stron: 240
Wydawnictwo Jedność 2015



wtorek, 7 lipca 2015

Pavol Rankov "Matki"



Zuzana - młoda Słowaczka wplątuje się w romans z radzieckim partyzantem. Wkrótce po jednej ze schadzek kochanek dziewczyny zostaje zabity. Zuzana natomiast zostaje oskarżona o zdradę i zesłana do gułagu. Sześćdziesiąt lat później o swoich obozowych doświadczeniach opowiada Lucii – studentce przygotowującej pracę dyplomową na temat macierzyństwa w ekstremalnych warunkach.
Pavol Rankov stworzył opowieść o czasach powojennych, gdzie historia kładzie się cieniem na życiu bohaterów. Choć brak tutaj dat (autor podaje rok 1945, który jest datą wyjściową opisanych wydarzeń) czy odniesień do kluczowych historycznych wydarzeń czytelnik bez problemu określi przedział czasowy fabuły. Czas nie jest tu najważniejszy. Najistotniejsze jest bowiem ukazanie rytmu życia, który został zaburzony przez totalitaryzm, a w szczególności skomplikowanej relacji matka – dziecko. Zuzana, Irina i Lucia to kobiety które dzieli niemal wszystko, jednak macierzyństwo sprawia, że zbliżają się do siebie. Istnieje jeszcze jeden element łączący bohaterki – radykalne środowisko, w którym muszą się odnaleźć.
Obozową egzystencję Rankov nakreśla bezpardonowo – nie siląc się na eufemizmy, co dodaje powieści autentyczności. Tę wiarygodność uwypukla język: przystępny, pozbawiony przesady, z domieszką słów w języku rosyjskim, niemieckim czy słowackim. Takie środki przekazu uwydatniają ogrom ludzkiej tragedii, dramat rozbitych rodzin i wynaturzenie człowieka. Sama tematyka – delikatna i trudna prowokuje do stawiania pytań o granice matczynego poświęcenia. 
Zuzana urodziła syna w gułagu, gdzie noworodek nie ma prawa przeżyć. Mimo to, ona za wszelką cenę próbowała chronić jego życie, nawet jeśli oznaczałoby to rozłąkę z synkiem. Rankov bardzo dobrze nakreślił przemianę bohaterki z naiwnej dziewczyny w silną kobietę, która potrafi walczyć o swoje dziecko. Irina – obozowa strażniczka także jest matką, nie biologiczną, ale adoptowane dziecko staje się dla niej całym światem. Lucia – studentka, która musi sama zmierzyć się z ciążą i przygotować do macierzyństwa. Skłócona z matką szuka kogoś, kto zaaprobuje jej wybory. Chociaż sytuacja wymusza na dziewczynie dojrzałość, mam wrażenie, że nadal pozostaje infantylna, czym bardzo mnie irytowała.
 „Matki” to powieść o kobietach, o sile w nich drzemiącej; to bolesna i emocjonalna historia przedstawiona z kobiecego punktu widzenia. Zatem zaskakujący jest fakt, że autorem jest mężczyzna. Muszę przyznać, że ta próba spojrzenia na otoczenie z perspektywy kobiety wypadła pomyślnie. Polecam.





Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Książkowe Klimaty 









P. Rankov - Matki
stron: 430 
Wyd. Książkowe Klimaty 2015