Przez moment byłam na
wyspie Cape Breton. Chłonęłam jej każdy oddech, podziwiałam barwy,
przekonywałam się jaką moc ma w sobie natura i jak bardzo człowiek jest z nią
połączony. Choć już zamknęłam książkę „Utracony
dar słonej krwi”, której autorem jest kanadyjski pisarz Alistair MacLeod ja
nadal tam jestem, i zanurzona w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX
wieku staje się świadkiem, a może i współuczestnikiem zdarzeń, które silnie
uderzają w moje emocje.
Może właśnie dlatego,
nie wiem, jak sformułować pierwsze zdania tego tekstu o „Utraconym darze słonej krwi” – zbiorze opowiadań, do którego
jeszcze nieraz powrócę. Spróbuję, choć te uczucia, które proza autora we mnie
wytwarza jeszcze nie do końca się uspokoiły.
Spoglądając na Cape
Breton z lat sześćdziesiątych o siedemdziesiątych XX wieku oczami autora, muszę
stwierdzić że dla mnie jest to wyspa pełna skrajności. Dla jednych staje się miejscem
bez którego nie wyobrażają sobie życia, drugim zaś jawi się jako więzienie. A zapierające
dech w piersiach krajobrazy kontrastują z surowością klimatu i ubogim życiem,
jakie wiodą mieszkańcy wyspy. Gospodarka Cape Breton opiera się przede
wszystkim na eksploatacji węgla kamiennego oraz rybołówstwie. W kopalniach bądź
na łodziach pracują całe pokolenia rodzin zamieszkujących te tereny.
Kanadyjski pisarz snuje
opowieść o chłopaku u progu dorosłości, który szuka swojego miejsca na ziemi, o
rodzeństwie, które będzie musiało pogodzić się ze stratą ukochanego zwierzęcia,
o młodym mężczyźnie, który wraca w rodzinne strony by zostać tam na zawsze, o
dziesięcioletnim chłopcu, który odwiedza wyspę, by po raz pierwszy spotkać się
z babcią i dziadkiem czy o nastolatku, który przez wzgląd na ojca został
rybakiem. Te, w gruncie rzeczy proste historie są magnetyczne, a to za sprawą
języka, jakim posługuje się Alistair MacLeod. Dla mnie ten język, podobnie jak
wyspa - jest pełen skrajności. Z jednej strony niezwykle plastyczny, subtelny i
liryczny, z drugiej zaś sugestywny i prosty. Autor słowem maluje obrazy, gdzie
widoczny jest każdy detal. Aż chciałby się wyciągnąć rękę i dotknąć łodzi czy
poczuć na skórze kropelki wody. Czytałam tę książkę nie tylko ze względu na
treść, ale również dla języka. Z niecierpliwością czekałam na dalszy rozwój
wydarzeń, po to, by dowiedzieć się jaki los spotkał bohaterów i po to, by dać
oczarować się stylem autora i zatopić się w klimat Cape Breton.
Codzienność mieszkańców
wyspy naznaczona jest ciężką pracą, smutkiem, żalem i tęsknotą za lepszym
życiem. Nie ma w sobie nic z liryzmu. A jednak… MacLeod wydobywa z niej pewną
czułość, to „coś”, co sprawia, że te
szare opowieści pełne są emocji, które udzielają się czytelnikowi.
A.
MacLeod - Utracony dar słonej krwi
stron: 256
wyd. Wiatr od Morza 2017
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
Usuń